Rano idąc do szkoły przechodzę krótką ulicą. Mijam teatr Arlekin i Akademię Muzyczną.
W teatrze pracuje człowiek, który ma długie, siwe włosy. Wygląda jak wiedźmin. Nie znam go, ale poprawia mi humor jego widok. Byłam zaburzona zadurzona w nim przez całe trzy lata chodzenia do szkoły i chyba nadal jestem. Nawet mi się śnił. Dwa razy... nie, chyba więcej. Tylko jeden z tych snów pasował na Idąc przez las.
W Akademii Muzycznej zaś czasami grają z otwartymi oknami. Uwielbiałam te dni, gdy udawało mi się podsłuchać trochę próby/ćwiczeń/lekcji (?). Ogólnie, moim zdaniem mogliby nawet marznąć, byle bym to słyszała. McGonagall nawet zimą otwiera w swojej sali wszystkie okna na każdej przerwie, my możemy marznąć na polskim, to muzycy mogą grać między siódmą a ósmą przy otwartym oknie.
Przejście tą ulicą to był mały kontakt ze sferą sacrum codziennie rano. Jest tam tak magicznie, że nie da się tego inaczej nazwać. Po liceum mi brakuje mojej ulicy. Pewnie przyjdę tam jeszcze czasem, ale nie codziennie. A już na pewno nie o tej godzinie i nie uda mi się spotkać Wiedźmina. W trzeciej klasie, ze względu na to, że przechodziłam tamtędy parę minut później niż w poprzednich latach, rzadko go spotykałam.
A czemu tu o tym piszę? Bo ostatnio zastanawiałam się, czym jest slow life tak w zasadzie. I pomyślałam o tej mojej ukochanej ulicy. Slow jest właśnie cieszenie się moją ulicą zamiast spieszenia się do szkoły, bo dwie chemie.
Jest w mieście trochę takich miejsc jak to, zawieszonych pomiędzy sacrum a profanum. Jest też parę takich wyraźnie należących do sfery sacrum.
Niektóre moim zdaniem są lepsze do kontaktu z bogami, inne z duchami otaczającego świata, a inne do dogadywania się z przodkami. Ciekawe, czy bez animizmu i dziwnego allelu SLC18A2 (gen od religijności, który i tak nazywam VMAT2 jak to, co koduje), miałabym takie miejsca. Myślę tu głównie o miejscach w Łodzi, ale taka Ślęża jest mocna, działa nawet z pewnej odległości (kilka kilometrów? myślę, że tyle wtedy było).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz