Przeczytajcie najpierw: Nigdy nie dorosłem do clubbingu na Wygrać nowe życie. Będziecie wiedzieć, o co chodzi. To taki wpis na dziewiętnaste urodziny, coś prywatnego.
Przychodzę na afterparty do klubu. Nigdy tam nie byłam, to się rozglądam. Ciemnawo, ciasno, rury na suficie, ściany w kilku kolorach, niektóre drewniane (?), szarość, czerwień, dziwne obrazy na ścianach, industrialnie tak. Podoba mi się. W końcu była rocznica rewolucji 1905. Robotniczo. Łódź cała jest robotnicza, rewolucyjna. A klub się dobrze wpisuje klimatem.
Siadam przy barze. Drewniany stołek jest niewygodny albo to ja jestem za niska. Przed sobą widzę lodówkę pełną piw. Przez chwilę boję się, że są tylko alkohole i może jakaś woda, ale wodę już mam w torebce. Gdybym chciała pić własny napój, to nie siadałabym przy barze. Dostrzegam tablicę z cennikiem. Jest herbata. Zamawiam i patrzę na innych ludzi przy barze.
Ładna dziewczyna z jednej strony. Przeciętny chłopak z drugiej.
Gdyby to był film, to pewnie zaczepiłby mnie przystojny chłopak w momencie, gdy usiadłam przy barze. Albo byłabym tłem, a przystojniak zagadałby do tej ładnej obok. Mogłabym też zastąpić dla niej przystojniaka, ale za bardzo się boję.
Włączyli muzykę. Dostałam herbatę. Skoro jest muzyka, to może ktoś tańczy? Muzyka jest do tańca przecież...?
Odwracam się, żeby spojrzeć na salę. No tak, przecież tu nie było miejsca, by tańczyć. Całą salę zajmują stoły i siedzenia. Jest jakiś korytarz w lewo, może tam jest druga sala i ludzie tam tańczą.
Dopijam herbatę. Wstaję i okrążam salę. Nie ma ludzi, z którymi rozmawiałam wcześniej. Wciąż liczę, że ktoś do mnie zagada. Może nawet nie być przystojny.
Przysiadam się do dwóch dziewczyn. Są siostrami. Mają trzecią siostrę, która nie przyszła. Akurat moja imienniczka. Jest lekarką. Ja idę na medycynę. Dziewczyny to Daria i Ewa. Ewa to imię mojej mamy.
Rozmawiamy. O obrazach na ścianach, rewolucji, medycynie, Wrocławiu, klubie, imionach robiących rodzinny klimat. Przychodzi chłopak jednej z nich, przynosi piwo dla trzech osób. Wyciągam butelkę wody, by nie siedzieć o suchym pysku.
Rozmawiamy dalej. Nasze zaangażowanie w udawanie, że jest fajnie, zanika.
Wkrótce wszyscy patrzymy w telefony. Ewa i ten chłopak wspólnie.
Miałam tu być godzinę. Myślałam, że będzie fajnie i po godzinie zadzwonię do mamy, że zostaję dłużej. Po czterdziestu pięciu minutach myślałam, że muszę wytrzymać jeszcze kwadrans, by nie musieć przyznawać, że to nie ma sensu.
Wokół ludzie siedzą i rozmawiają. Jest za głośno na rozmowę i muszą się przekrzykiwać.
Wstaję. Idę tym korytarzem w lewo. Nie ma drugiej sali. Są toalety. Nie potańczę. Idę do łazienki, by moje skręcenie w korytarz miało jakiś sens.
Wychodzę z klubu. Na zewnątrz są palacze i ludzie, którzy naprawdę chcieli porozmawiać. Tu się dało, bo było ciszej. Wracając, słyszę muzykę. Nie tą, która grała w moim klubie. Tuż obok jest drugi klub. Zaglądam przez okno. Nie jest ciasno, muzyka jest miła, ale wiem, że nawet o rewolucji nie pogadam z nikim. Ani o obrazach. Na ścianach nie ma obrazów. Wydaje się, że to jest po prostu otwarty klub, a nie impreza, na której ludzi łączy wcześniejszy udział w jednym wydarzeniu. Nie ma żadnego wspólnego mianownika między mną a ludźmi, do których mogłabym tam zagadać. W środku jest nieładnie, tak przy okazji braku obrazów. Zielone ściany wyglądają szpitalnie. Jeszcze w życiu zdążę się naoglądać szpitali. Idę na tramwaj.
Miało być... jak na filmach amerykańskich. Zabawa, przystojni chłopcy i piękne dziewczyny, a przynajmniej ludzie płci dowolnej, których znasz, bo na imprezach ludzie się poznają. Tańce. Mogłabym nawet podpierać ścianę. Pewnie tańczyłabym sama, zamiast podpierać ścianę (lubię tańczyć). Ale mogłabym podpierać ścianę. Byleby były tańce i mogłabym chociaż pomyśleć, że byłam na imprezie. Zamiast tych tańców, bo chyba się zafiksowałam, mogłaby być jakaś inna rozrywka, nawet gra karciana, która angażowałaby ludzi razem. Znaczy, wspólnie. Nie mówi się razem, bo się to zbyt politycznie kojarzy, a tam było trochę razemowców. Nawet nie wiem, czy mam być zadowolona, że imprezuję z tą partią, czy się tego wstydzić. Miał do mnie ktoś zagadać, a nie ja miałam zaczepiać dziewczyny. Może powinnam była przyjść od razu z ludźmi, których znam... no, gdzieś tam w klubie byli Tomek, Kamila, Paweł... a nie wiem, gdzie. Darii i Ewy nie zdążyłam zbytnio poznać.
Ludzie, którzy piją alkohol i próbują rozmawiać w hałasie, to nie jest moim zdaniem idealne spełnienie definicji imprezy.
Rozmawiałam z tymi siostrami też o medycynie. Przecież zamierzam studiować medycynę. Mówiłyśmy o tym, jak wiele jest nauki na lekarskim. Nie będę miała czasu chodzić do klubów. I było mi tego kiedyś żal.
Już nie jest. Lekarski to dobra wymówka, by uniknąć studenckiego życia i imprez. To nie mój klimat. Właściwie mam wrażenie, że było tam dużo ludzi symulujących dobrą zabawę, a tak naprawdę nic tam nie było. Tak, jak czasami nie odczuwa się kontaktu z bogami, choć się próbuje. Zdarza się.
Nie będę chodzić na afterparty po takich wydarzeniach. Nie będzie rewolucja, niech żyje walka z rządem, precz z cenzurą, a potem poproszę Perłę. To takie słabe. Chcesz być tym wyzwolonym, tą wyzwoloną, a sam(a) zakładasz sobie nowe kajdany.
Ja tu chciałam jakiegoś buntu. Rewolucji. Siły. Autentyczności.
Jak decydowałam się nie pić, to też miał być jakiś bunt. Miałam być jakaś ponad. Nie pij, nie pal, nie uprawiaj seksu z przypadkowymi ludźmi. Miałam rezygnować z chwilowych przyjemności w imię:
- nieścinania swoich białek;
- zdrowych płuc;
- zdrowej wątroby;
- zdrowych nerek, serca, czegokolwiek;
- nieśmierdzenia petami;
- nieśmierdzenia alkoholem (rozumiem, że niektórym się podobają zapachy różnych trunków, ale mi nie);
- mózgu, bo naprawdę urwanie mi się filmu, zachwianie działalnością układu nerwowego, mnie nie podnieca;
- pokazania fucka przeznaczeniu, bo prawdopodobnie mam niekorzystne allele genów powodujących skłonność do uzależnień;
- braku STI czy STD, bo nie marzy mi się ani rak szyjki macicy, ani AIDS, ani żadna inna wenera, która byłaby znacznie bardziej zobowiązująca niż niezobowiązujący seks;
- powiązania seksu z jakimiś wyższymi uczuciami;
- sprzeciwiania się uprzedmiotowianiu kobiet;
- sprzeciwu wobec mody na spędzanie czasu w sposób, który nie rozwija, nie pozwala zmieniać świata;
- religii, bo choć inni rodzimowiercy tego tak nie interpretują, to ja jak najbardziej uważam, że powinnam tak żyć także ze względu na rodzimą wiarę*;
- życia, którego nie zmarnuję na bzdury i nad którym będę mieć kontrolę.
Nie czuję się jakbym rezygnowała z chwilowych przyjemności. Czuję się jakbym rezygnowała z pójścia na fizykę, by uciec na wagary. Jakbym nie przeczytała jakiejś lektury szkolnej, najlepiej Nad Niemnem. Jakbym nie posprzątała pokoju, choć mama kazała. Jakbym nie zrobiła pracy domowej z geografii. Czuję się jakbym rezygnowała z czegoś nudnego.
Taki bunt: robić coś zdrowego, przyjemnego zamiast niezdrowego i nieprzyjemnego. Jakby siedzieć przy ognisku i buntować się poprzez niewkładanie rąk do ognia. I z jednej strony to dobrze, że bunt jest prosty i przyjemny. Z drugiej, czy nie powinien być efektowny? Mieć trochę energii w sobie? Wiecie, jak była rewolucja, to bunt znaczył walki, barykady, protesty, strajki, w moim mieście – dwudniowe starcia. Taki bunt jest przynajmniej trochę romantyczny, ma całą tę buntowniczą otoczkę.
Epilog
Przed maturami obiecałam przyjaciółce, Mery, że jak już wszystko zdamy, to pójdę z nią na imprezę. Nie zrealizowałyśmy tego aż do owego feralnego wyjścia do klubu. Następnego dnia napisałam Mery, żeby zabrała mnie gdzieś, gdzie będzie fajnie. Padło na swing na ulicy rewolucji. Przypadek? Nie sądzę.
Przyszłam prosto z nauki jazdy. Ponieważ wyjście było zaplanowane (poprzednie nie), to tym razem się wystroiłam. Okazja do założenia spodni w kwiaty jest zawsze dobra.
Spotykam Mery przed klubem. Idziemy. Myślałyśmy, że to będą warsztaty swinga i się go dopiero nauczymy.
Włączają muzykę, ludzie zaczynają tańczyć. Już to umieją. My nie. Siedzimy, bo wstyd wstać.
Najlepiej by było, jakby do tańca zaprosił nas chłopak, który umie tańczyć. Nie znalazł się taki śmiałek. Zresztą, w klubie znalazłyśmy jeszcze trzy kumpele. Oznacza to, że siedziałam przy stoliku z czterema ładniejszymi dziewczynami. Nawet jakby się znalazł śmiałek, to nie dla mnie.
Trudno przyznać coś takiego, ale ucieszyłam się, gdy Mery się źle poczuła. Był pretekst, by się zabrać.
Czy można bardziej potwierdzić, że się nie nadaję do tego?
* Może kogoś interesuje, jakim sposobem dotarłam do takich wniosków. Mamy kult płodności. Mamy nasze skupienie się na naturze. Co łączy jedno i drugie? Życie. Jedno i drugie jest nastawione na życie. Zatem to, co sprawia, że jesteśmy zdrowsi i lepiej żyjemy, jest też rodzimowiercze. Np. taka chlamydia trachomatis wcale nie sprzyja płodności, więc trochę trudno połączyć jedno z drugim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz