W tej bajce Jaśko zajmuje się byciem idiotą, nie zrozumiecie dzikiej radości z takiego podsumowania. Mało się dzieje, ale jest mi to potrzebne do dalszej fabuły (i poślubienia księżniczki). Chyba te wszystkie baśnie dostaną tytuły od O. A ja mam pomysł na nowe opowiadanie.
Gdy Jaśko pokonał strzygę udał się do dworu pani Jarowa. Tam urządzono wielką ucztę, by upamiętnić zwycięstwo. Przybyło na nią wielu wojów.
W świętowaniu udział mieli głównie starsi mężowie jak Słup z Mojmirowic - więcej wychwalany niż jego syn - i jego rówieśnicy. Byli też młodsi, a jednak wiekiem zbliżeni do braci Jaśka.
Miał tylko jednego rówieśnika. Zbyszek był najemnikiem u Wojciecha z Przybyszewic.
Gdy sobie rozmawiali, Jaśko dowiedział się, jaka krzywda spotkała jego nowego druha. Otóż, chłopaka rodzice odumarli, gdy miał kilka lat i dalsi krewni zawłaszczyli jego ziemię po ojcu w kraju na wschodzie.
Oczywiście
postanowili wyruszyć na wschód by odzyskać ojcowiznę. Zatem po zakończeniu
świętowania Zbyszek wymówił służbę u Wojciecha i wyruszyli na wschód.
Trzeciego
dnia podróży przekroczyli granicę, a gdy po raz pierwszy we wschodnim kraju
rozbili obóz, Jaśko zauważył ogniki w lesie. Widywał je i wcześniej, ale od
początku podróży ich nie niepokoiły. Podobno były zwiastunem śmierci, ale widywał je dość często. Nigdy się
do nich nie zbliżał.
Ognikami
były dusze zmarłych, którzy zdobyli bogactwa w nieuczciwy sposób. Podobno jeśli
się schwytało ognik, w zamian za uwolnienie był on gotów spełnić życzenie.
Mógłby spróbować. Nie robił tego nigdy, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
Wstał i
poszedł w stronę kilku migoczących światełek. Ogniki pojawiają się na bagnach,
zatem powinien uważać, żeby nie utonąć. Poprosi o to, żeby zostać sławnym,
wielkim wojownikiem. Jak jego ojciec… żeby częściej miał powody do dumy. Bo na
razie zdarzyło się to tylko raz.
W zasadzie
nie chciało mu się polować na ogniki, tylko jakiś głos w głowie mówił, że musi
to zrobić.
W tym
lesie było łatwo się zgubić, podszyt był bardzo rozwinięty. Po chwili nie widział już obozowiska, chociaż
wiedział, że jest blisko. Ogniki zaś nadal były tak samo daleko.
Przyspieszył.
Nie mogą mu przecież uciec.
Już krok,
dwa… Światła zniknęły. Pojawiły się dalej, po lewej. Pobiegł w tamtą stronę.
Zniknęły, gdy miał schwytać ognik o niebieskiej barwie. W prawo. I znowu
wyparowały. I jeszcze raz, potem już się
nie pojawiły.
W którą stronę jest ich obóz?
Usiadł na
ziemi i zastanowił się chwilę. Zbyszek szukał gwiazdy polarnej na niebie, gdy
siedzieli przy ognisku. Była po lewej od miejsca, gdzie on sam siedział. Potem
poszedł w prawo. W prawo i w przód. Ale chyba bardziej prawo. Po tym
prawoprzodzie zmienił kierunek, to było w lewo i szedł tak chyba dłużej niż w
prawo przód, był tam taki kriakowisty dąb i krzaki jagód, potem przez chwilę
szedł czymś, co wyglądało jak ścieżka, ale urywało się nagle, a potem jakby
znów pojawiało. Prawo i w tył, chwilkę w lewo. Znaki charakterystyczne tego
odcinka: dwie zrośnięte brzozy, pniak. Najbliżej będzie pniak i powinien być za
nim.
Nie ma.
To może
trochę bardziej z tyłu, albo bardziej po lewej… O, jest. Dziwne, tamten pniak
miał jakby mniejszą średnicę. Może mu się tylko wydawało. Światło księżyca
działa dziwnie na wszystko. Dobra, teraz zrośnięte brzozy.
Światło
księżyca światłem księżyca, ale jedyne zrośnięte drzewa tutaj to sosny.
- Jestem
głupcem- mruknął Jaśko.
Nigdy nie
zgubił się w lesie. Co prawda, zwykle włóczył się po jednym i tym samym lesie,
ale się nie zgubił.
Postanowił
poczekać aż zrobi się jasno. Wtedy może sosny znów będą brzozami.
Usiadł na
swoim zbyt dużym pieńku i zamknął oczy.
Obudziło
go światło padające wprost na twarz. Otworzył prawe oko. Zobaczył jakiś dziwny
ciemny kształt, którego nie mógł rozpoznać pod słońce. Otworzył lewe oko i
zorientował się, że to olbrzymie rogi stojącego przed nim jelenia, również
słusznych rozmiarów. Zwierzę patrzyło na niego tak jak czasami robił to jego
dziadek. Zdawało się, że zaglądają do środka duszy osoby. Tylko dziadziuś znał
go na wylot.
Jeleń
odwrócił się, zrobił kilka kroków i obrócił głowę do Jaśka. Chodź za mną. Przekaz był oczywisty. Chłopak
przeciągnął się, wstał i ruszył za zwierzęciem.
Doprowadziło go na szczyt
niezalesionego wzgórza. Z jego szczytu widział trakt, chyba ten, którym
podróżował, rzekę i dwie wsie nad nią. Zastanowił się. Zbyszek albo zamartwia
się w ich obozie, albo go szuka, albo pyta we wsiach, czy nie pojawił się ktoś
obcy. On zrobiłby to ostatnie.
Tymczasem
jeleń zniknął. Nawet mu podziękować nie zdążył. Wzniósł oczy do nieba. Bogowie
chyba mieszkają nad nimi, a już na pewno ten bóg. Zresztą, zapewne słyszą
zawsze i wszędzie, a niebo świetnie nadaje się do myślenia o nich. Wypowiedział
podziękowania i poszedł w dół, w stronę traktu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz