Faszyzm w głowie cz.2

17 cze 2018
W poprzednim poście, części pierwszej, doszłom do momentu, gdy wiem, że coś jest nie tak. Nie reagowałom jednak jeszcze, a sprawy nie wymykały się spod kontroli. Ba, mogło wydawać się, że anxiety mi maleje.
Nie malało. Dopiero miało naprawdę zacząć się dziać.

Zima i wiosna 2018

To dość ciężki okres. 
Wtedy miałom pierwszą sesję i wtedy oblewałom anatomię.
Czułom się jakbym było zepsute.
Miałom wrażenie, że zapamiętuję mniej, jak się uczę, że trudniej mi się skupić.
Miałom też wrażenie, że nie wszystkie emocje odczuwam jak zwykle, jakby coś się przestawiło. Powinnom się było bardzo wystraszyć tego problemu z uczeniem się, bo wiem, jak przerażały mnie wcześniej jakiekolwiek problemy zdrowotne. Jakbym miało problem z chodzeniem, to bym od razu spanikowało. A problem z myśleniem jakoś mnie nie ruszał. I powinnom się bać komisa albo być jakkolwiek zdenerwowane. Jednak nie. I nawet reakcje na takie głupoty jak tramwaj uciekł czy wykład jest ciekawy były jakby nie takie. Jakbym nie umiało wystarczająco się zirytować lub ucieszyć.
Wyobraźnia mi nie działa.
Zawsze miałom jakiś zmyślony świat, w którym wymyślałom historie. Było tam moje alter ego, jacyś inni zmyśleni przyjaciele. To, co się tam działo, było zwykle odbiciem wydarzeń, które mną poruszyły, zwykle było też dużo magii, tam można było przepowiadać przyszłość oraz zamawiać choroby itp. Niedawno sobie uświadomiłom, że od przynajmniej kilku miesięcy w tym świecie nie było magii, były tylko w miarę realistyczne rzeczy. Nawet Tomek, moje alter ego nie rozumie już mowy zwierząt, a to było chyba zawsze.
Wtedy odkryłom, że jestem demiseksualne i że być może nie jestem kobietą. I przez moje wtf dotyczące genderu i orientacji czułom się not valid.
Jeszcze jedno; co jakiś czas dopada mnie to poczucie niedopasowania do reszty społeczeństwa. Zwykle mam wyjebane i nie próbuję udawać normalnej osoby, bo i tak się nie uda. Wówczas znowu mnie dopadło. Czułom, że nie działa mi jakiś trybik w mózgu, który sprawia, że inni umieją normalnie zadawać się z innymi, być uprzejmi, żartować, nie mieć obsesji liczenia wszystkiego, nie panikować przed rozmowami z ludźmi, nie denerwować się na innych tak łatwo, nawiązywać nowe znajomości z większą łatwością. To jest u mnie co jakiś czas, akurat się nałożyło z innymi powodami złego samopoczucia.
Przed komisem z anatomii przez chwilę miałom wrażenie, że mogłom pomylić godziny. Spanikowałom, czułom takie samo anxiety jak przy innych, opisanych wcześniej, sytuacjach. Sprawdziłom, kiedy powinien być komis. Wszystko dobrze pamiętałom. I... anxiety mi minęło pod wpływem tego sprawdzenia. A ja wiem, że ono nie ma w zwyczaju mijać. Nagle znów byłom całkiem spokojne. Co się dzieje, kortyzolu? Co się dzieje, adrenalino?
Oblałom. Nic mnie to nie ruszyło. Powiedziałom mamie, że oblałom. Strasznie mnie zirytowało, że kazała mi od razu jechać do dziekanatu i prosić o warunek, gdy ja chciałom rozsądnie wrócić do domu i sprawdzić, czy mogę mieć warunek (co było dobrym wyjściem, bo tego dnia dziekanat był zamknięty). Podczas rozmowy z nią zaczęłom płakać. Próbowała mnie pocieszyć, ale stwierdziłom, że jej nie wychodzi i pomoże mi, rozłączając się. Skończyłyśmy rozmowę. Płakałom jeszcze około minuty. I przestałom. I znów byłom spokojne. 
Gdy komuś o tym mówiłom, okazywało się, że znają te objawy. Że tak działa ich depresja. Że w ich nerwicy mózg wycisza emocje, bo ma za dużo stresu. Zalecają psychiatrę. Postanawiam czekać tydzień. Jeśli objawy nie miną, mam coś zrobić. Tylko mama mówiła, że nic mi nie jest, że pewnie zestresowałom się tak, że nie czułom już stresu. Kazała mi brać neospasminę.

Chemia z biochemią statyczną

Jest 28 lutego 2018. Poprzedniego wieczoru przyjęłom pierwszą dawkę neospasminy. Mamy pierwsze zajęcia z nowego przedmiotu. Są w budynku, w którym nigdy wcześniej nie byłom. Nie boję się, że się zgubię, po prostu idę najpierw na wykłady, potem na ćwiczenia z tej chemii, nie mam anxiety.
Na zajęciach czułom się dobrze, zgłaszałom się do odpowiedzi kilka razy. Nawet na sprawdzianie bawiłom się dobrze. Dwa razy byłom przy tablicy. Lubię chemię.
Prowadzący pod koniec zapytał w przestrzeń: Jak się pani nazywa? Popatrzyliśmy po sobie. W końcu ja zapytałom głośno, kto. Okazuje się, że właśnie ja. Odpowiedziałom. Wychodząc, obstawialiśmy, że dostanę ocenę za aktywność. Część studentów/ek kończyła w tym samym czasie, a część miała zaledwie przerwę przed zajęciami laboratoryjnymi.
Poszliśmy do szatni po swoje kurtki. Była zamknięta. Nie było nikogo, kto mógłby ją otworzyć. Chwilę czekaliśmy. Nikt nie przyszedł nam otworzyć.
Zostawiłom resztę i poszłom szukać jakiegoś woźnego czy kogoś. Poszedł za mną jeden M. Szybko przemierzyłom kilka korytarzy, znalazłom destylatornię i salę naświetleniową. Znalazłom dziwne przejście, gdy korytarz zmienił podłogę i kolor ścian. Zatrzymałom się i przez chwilę przeszło mi przez myśl, że to może być inna część budynku, taka nie dla studentów. Poszłom dalej, M. idący za mną powiedział, że będzie mnie osłaniać. Zaraz za tą granicą była portiernia. Pukałom. Nic. Pukałom drugi raz. Nic. Szarpnęłom drzwi. Nic. 
W korytarzu pojawił się mężczyzna w czymś, co wyglądało jak mundur ochroniarza. Nadszedł z przeciwnej strony niż ja. Zapytałom go o klucze. Ktoś ze studentów/ek/ go ma. 
Wróciłom się do korytarza, na którym była większość z nas. 
– Kto ma klucze? – zapytałom wszystkich.
– Ktoś z którejś grupy laboratoryjnej – powiedział Inkwizytor (od dawna nie pojawił się na blogu, ale miał tu taką ksywkę z powodu głupich żartów w pierwszej klasie liceum).
– Które to grupy? – zapytałom go. Powiedział, że jego i trzynasta grupa, twierdził, że jego grupa nie ma kluczy. Rzuciłom pytanie, by znaleźć trzynastą. Przeszłom przez korytarz do tych ludzi, którzy się przyznali do grupy trzynastej. Osoby na korytarzu się przede mną rozstępowały. Porozmawiałom z trzynastą, ale ludzie z tej grupy nie mieli kluczy. Ich zdaniem mieli je asystenci. Znów przemierzyłom kilka korytarzy w poszukiwaniu pokoju asystentów. Zapukałom. Nic. Szarpnęłom klamkę. Otwarte, asystenci powiedzieli, że klucze ma grupa, która miała zajęcia w pierwszej sali. Wróciłom do studentów/ek/.
– Były w sali pierwszej i ktoś je zabrał – powiedziałom głośno wszystkim. Osoba najbliżej drzwi sali pierwszej weszła tam i wróciła z kluczami. Dała je M. i poszłom z nim z powrotem do szatni. 
A tam nadal stała reszta mojej grupy i czekała.
I tak nagle uświadamiam sobie, że gimnazjalne ja by tak samo stało i czekało. Licealne ja pewnie też.
Uświadomiłom sobie, ile razy w ciągu ostatnich paru minut powiedziałom coś głośno do dużej grupy głównie obcych ludzi. Że jestem w nowym miejscu i powinno mnie to peszyć. Że dawne ja zawróciłoby przy dziwnym przejściu, że nie odezwałoby się do całej bandy osób studiujących. Że nie byłom osobą, która przejmuje inicjatywę. Nie wiem, co się zmieniło i kiedy.

Początek marca

Czułom się bardzo dobrze i myślałom, że już mi mija wszystko. Zdarzyła się wtedy dość nieprzyjemna sytuacja z histologią. Na każde ćwiczenia (są w poniedziałki) mamy się nauczyć określonego tematu. Ja usiadłom w środę i czwartek, nauczyłom się zapowiedzianej embriologii, a w weekend planowałom uczyć się anatomii. W piątek wieczorem dowiedziałom się, że mamy umieć oddechowy, bo zmieniono plany.
W niedzielę (czwarty marca, byście ogarnęli jakoś czas) musiałom spotkać się z Gumisiem. To przyjaciel mojego taty z czasów studiów. Mama nadal się z nim przyjaźni. Gumiś ma dwoje dzieci, jego syn studiuje medycynę jak ja, tylko parę lat wyżej. Chciałom pożyczyć od tego syna jakieś książki.
Rozmawiamy.
Gumiś zaczął narzekać, że jego córka stała się wrażliwa na seksizm. Mama westchnęła i powiedziała, żeby jej nic nie mówił na ten temat, bo ja biegam na manify. Syn Gumisia zapytał, co to manifa.
Gumiś wyjaśnił mu, że ludzie mają manifestacje, a kobiety mają manify. 
Dalej posłuchałom sobie rzeczy rasistowskich. Gumisiowa, wiedząc, że niedawno wyprowadziłom się od rodziców, zapytała, czy mama mi gotuje. Powiedziałom, że samo sobie robię posiłki.
Gumiś zdziwił się, że jako feministka gotuję. 
Wiecie, co jest w tym najzabawniejsze?
Była niedziela. W piątek w czasie trzygodzinnej przerwy między zajęciami nie wróciłom do domu (nie opłacało się) tylko poszłom do bliskiej mi osoby. Osoba jest assigned male at birth. Poszłom do niej zawieźć rzeczy, które chciała. Dostałom tam obiad. W sobotę pojechałom do Towarzysza, dostałom kolację. Dostałom też śniadanie od Towarzysza w niedzielę rano. A przed spotkaniem z Gumisiami mama zabrała mnie na obiad, do restauracji, w której gotował mężczyzna.  
Jako feministka dostaję jedzenie od osób amab.
Potem wysłuchałom jeszcze, że faszyzmu nie ma już od dawna, bo przecież faszyzm to takie we Włoszech było... nawet nie mogłom się do tego odnieść, bo Gumiś mi przerywał. Temat się pojawił, bo pierwszego marca byłom w Warszawie.
Gdy narzekałom mamie, powiedziała mi, że powinnom być zadowolone, że ludzie gadają takie rzeczy, bo inaczej mogłobym żyć w kraju, gdzie by przyjęli uchodźców i bym za swoje poglądy zostało ścięte. W domu napisałom pełen wkurwu post o faszyzmie, ale na własny profil facebookowy, nie na blogu.
Chodziłom wkurwione resztę niedzieli i poniedziałek. Oddechowy napisałom na 0 punktów, bo jak się miałom kurwa nauczyć tego tematu w dwa dni. I jak wychodziłom z histologii, to dopadła mnie myśl, że najłatwiej byłoby to skończyć. Nie musiałobym znosić histologii, anatomii, studiów, całego tego gówna, jakim jest moje życie, nic by mnie nie denerwowało, nic by mnie nie męczyło. Tak by było dla mnie najlepiej, świat też by nic na mojej śmierci nie stracił.
Na jakby drugim torze odezwały się inne myśli. Co ty pierdolisz? mówiły. Masz jakieś plany na życie, co nie?
Był to jedyny moment w życiu, gdy synestezja się do czegoś przydała. Myśli pierdolące o samobójstwie były w ciemnych kolorach. Moje zwykle są w takich czystych kolorach, ani jasnych, ani ciemnych. Jak czuję się bardzo dobrze, to są jasnozłote. Myśli rozsądne były nadal jakieś różowoczerwone. To głównie pomogło mi ustosunkować się jakoś do obu grup myśli i jedne uznać za chore. 
Wspominałom ową bliską osobę... w sumie kiedyś określałom ją tu we wcześniejszych tekstach dednejmem jakby, ale niech będzie Stella.
Nie chciałom przyznawać, że sprawa jest poważna. Wolałom napisać do kogoś z prośbą o pomoc, żeby mi powiedział, czy powinnom iść do psychiatry/czki/ czy coś. Wiedziałom, że powinnom, ale miałom nadzieję, że nie. Wiedziałom też, że jak ktoś mi powie, że mam poszukać po pomocy, to przestanę szukać wymówek.
W pierwszym momencie chciałom napisać do Towarzysza, by mi coś poradził. Uznałom, że to byłoby niepotrzebne martwienie go, bo może nie jest to nic poważnego. (brawa dla mnie, rozważanie samobójstwa jako nic poważnego) Po chwili rozważań chciałom pisać do Malarza. Malarza szanuję bardzo, gość jest dla mnie autorytetem, posłuchałobym tego, co by mi poradził zrobić. Uznałom jednak, że Malarz i ja nie znamy się tak dobrze i mogą go wcale nie obchodzić moje kłopoty. (brawa dla mnie znowu)
Napisałom do Stelli. Powiedziała, że psychiatra/yczka/ lub psycholog/żka będą potrzebne i że jest psycholożka przyjmująca studentów/ki UM za darmo. Tego dokładnie potrzebowałom, powiedzenia, że mam iść do specjalisty/ki i jeszcze wskazania tej osoby, bym nie mogło zwlekać szukając osoby. Umówiłom się z tą panią na środę, bezpośrednio po zajęciach.
We wtorek czułom się dobrze. Wówczas Malarz przyznał w rozmowie, że studia odebrały mu wiele radości życia. Zwróciłam się do niego z pytaniem o wyjaśnienie. Przeprosiłom za wścibstwo, wytłumaczyłom swoją sytuację, by uzasadnić, czemu pytam o takie szczegóły. Ukryłom, jak poważna jest sprawa, przyznałom tylko, że mam kryzys. Zupełnie jakbym nie przyjaźniło się z Malarzem, jakbym nie wiedziało, że on nie ukrywa swoich problemów psychicznych, jakbym nie sądziło, że można o wiele rzeczy zapytać, najwyżej się nie dostanie odpowiedzi. Malarz opowiedział, po czym napisał, że się zmartwił tym, co piszę do niego. Oczywiście, że nie mogło być inaczej, ludzie przejmują się problemami przyjaciół(ek). Opowiedziałom mu o wszystkim. 
W środę znów miałom chemię. Na tejże chemii czułom lęk bez przyczyny, rozważałom wypicie stężonego HCl (był pod ręką) lub wskoczenie pod samochód, gdy będę szło z chemii bezpośrednio do psycholożki obok ruchliwej ulicy, miałom kołatanie serca i chyba przyspieszony oddech.
Poszłom do psycholożki. Nie wskoczyłom pod samochód. Siedziałom u niej od 15.15 do 15.55. Malarz powitał mnie potem w klubie nerwicowców, stwierdziwszy, że musiało być ze mną źle, skoro nie potrzebowała nawet 50 minut do oceny. 
Rozpłakałom się opowiadając wszystkie objawy. Stwierdziła nerwicę lękową. Miałom iść do psychiatry. 
Wieczorem pisałom jeszcze ze Stellą i zapytała, jak się czuję.
Najbardziej chujowy moment w moim życiu: napisałom, że jest ok, a potem dodałom opis tego, jak okropnie się czuję. Zakończyłom informacją, że nie chcę się zabić. Jedyną dobrą informacją. Jakie ja mam niskie wymagania, by coś nazwać ok. A przeszkadzało mi hasło Aborcja jest ok.
Następnego dnia dostałom hejtową wiadomość, taką właśnie. Od tego momentu nazywam zaburzenia faszyzmem w głowie. Chociaż naprawdę wolałobym mieć w głowie faszyzm niż to. Beznadziejne ze mnie antyfaszystka jeśli tak łatwo zgodziłobym się na faszyzm.
Parę dni później była impreza. Przyjaciółka chciała, bym przedstawiło ją ludziom. I już idziemy do tamtych, robię krok w ich stronę... i się zatrzymuję i cofam o krok. Nie mogę. No po prostu nie. Dobra, chwila. Nie umiem zacząć rozmowy, mówię do Papieżycy, by się jakoś usprawiedliwić. Następna próba. Krok w przód... krok w tył. Mówię jej, że atak lęku. Znała sytuację, więc przynajmniej miałom ten komfort, że mogłom odczekać spokojnie parę minut i za trzecim razem się udało. Jedna z osób, którym ją przedstawiałom, rzuciła Nie chowaj się. Jako jedyna z tej trójki stała do nas przodem i musiała widzieć moje kroki w przód i w tył. To, że mnie widziała, spowodowało znów rozmyślania o tym, jak powinnom się zachować i co sobie o mnie pomyśleli.
Jeśli sądzisz, że masz podobną sytuację, poszukaj profesjonalnej pomocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz